piątek, 9 listopada 2018

Część druga



Na samym początku chciałabym serdecznie podziękować wszystkim, którzy okazali ogrom serca poprzez wsparcie wyrażone pod moim pierwszym wpisem - pomimo, że podziękowałam serdecznie każdemu z osobna. Nie spodziewałam się takiego ogromnego odzewu pod postem i w prywatnych wiadomościach... Tyle niesamowicie pięknych słów, dzięki którym prawdziwie odżyłam! Jesteście niesamowici! Dziękuję!


Dało mi to motywację do spisania dalszej części historii, do odświeżenia trudnych emocji i wielu drobnych, niemiłych doświadczeń jakie zebrane w całość przekonały mnie do decyzji o powrocie.

Ale od początku.

W procesie rematchu (czyli zmiany rodziny) aupair mogą pojechać tylko do rodzin, które również postanowiły wejść w proces rematchu - czyli z takimi, u których najprościej mówiąc coś nie pykło z poprzednią dziewczyną. Takie, które mają "czyste konto" czyli szczęśliwie dokończyły rok ze swoją aupair i szukają dla niej zastępstwa, były dla mnie niedostępne.
Za to rodziny w procesie rematchu mogą skontaktować się z dziewczynami z "czystym kontem", które dokończyły rok i szukają nowej rodziny na przedłużenie lub z takimi, które są jeszcze w swoim kraju.

W dodatku, taka aupair z rematchu ma na swoim profilu informację, którą wypełnia jej lokalna koordynatorka z wszelkimi szczegółami na temat powodów zmiany host rodziny. Jest tam też osobista opinia koordynatorki o nas i o sytuacji zaistniałej w domu hostów.
Za to my nie możemy mieć wglądu w żaden dokument o rodzince - nie wiemy, czy rodzina czy aupair wystąpiła o rematch, jakie są zarzuty aupair wobec tej hostów i na odwrót etc.

To tyle na temat sprawiedliwości w programie.

Rozmawiałam z kilkunastoma rodzinami i dwie zaproponowały mi przyjazd do nich - wybrałam dwie panie (Anu i Kris) z Detroit, bo jakoś tak lepiej mi się z nimi rozmawiało na Skype.
Zanim jednak podjęłam decyzję wielokrotnie usadawiałam się w moim ulubionym, ciocinym fotelu koło kominka i próbowałyśmy rozłożyć te rodzinki na czynniki pierwsze. Zachodziłyśmy w głowę, co mogę zrobić, aby uniknąć takiej pomyłki jak przy rodzinie z NY i czy były jakieś sygnały, które zwiastowały katastrofę, a na które byłam ślepa. Tak samo, jak byłam ślepa na tragiczne opowieści byłych i obecnych AuPair, między innymi mojej bliskiej koleżanki Justyny - która w wakacje krótko po przyjeździe do szalonej rodziny w Miami wróciła do rodzinnego Zakopanego (Justynko, jesteś bardzo dzielna!)

I doszłyśmy z ciocią do wniosku, że nie mogę zrobić absolutnie nic, aby dowiedzieć się do kogo tak naprawdę się przeprowadzam. Nieważne, ile żartów sypniemy na Skype, ile maili wymienimy, jakie zasady ustalimy i jak bardzo będzie mi się wydawało, że tych ludzi znam - dotarła do mnie oczywistość sytuacji, że nie poznam człowieka dobrze przez Internet.
Szanse na trafienie na dobrą rodzinę mam takie same, jakbym wybrała kogoś na chybił-trafił, zamykając oczy i przesuwając palcem po liście z nazwiskami.
Tak to mniej więcej było przy moim drugim matchu.

wspomnienia z cieplutkiej i przepięknej południowej Karoliny


Zanim dostałam bilet do Detroit, musiałam jednak potracić trochę nerwów, więc pewnego wieczora po rozmowie z Anu i Kris wparowałam do salonu cioci i wyskrzeczałam:

-Co za podła, okropna koordynatorka!

Chodziło mi o LCC, lokalną koordynatorkę z Nowego Jorku - tą samą, która stwierdziła, że nie było zagrożenia bo nikt by mnie w lesie nie zastrzelił jak na Bronksie. Dziewczyny (będę używać zamiennych określeń na tę tęczową rodzinkę/Anu i Kris/panie/paskudy bez skrupułów) usłyszały od niej to samo, co Wy mogliście przeczytać w poprzednim wpisie:


Wytłumaczyłam się, jak dokładnie to było - czyli po prostu opowiedziałam historię z mojej perspektywy, ale to było tylko słowo przeciwko słowu. Nie dostrzegałam wtedy paradoksu, że chociaż nic złego nie zrobiłam musiałam zaklinać się na wszelkie świętości, że naprawdę się starałam i warto mi zaufać, a nie miałam jak skonfrontować z nimi tego, co wyrabiały z poprzednią aupair.

Mimo wszystko byłam niesamowicie podekscytowana, że będę mieszkała w Detroit. Jak sugeruje tytuł bloga, jestem wieloletnią fanką Eminema i wiem naprawdę sporo o jego rodzinnym mieście. Nie mogłam się doczekać, aż na własne oczy zobaczę jego stary dom na 8 Mile i poczuję klimat opuszczonych osiedli, na których czas zaciera coraz bardziej ślady po dawnych lokatorach, pracownikach fabryk samochodów, którzy opuścili miasto wraz z przeniesieniem się produkcji do innych miast, zostawiając za sobą prawdziwe osiedla duchów. MoTown - jak nazywa się Detroit, jest to skrót od Motor City - zdawało się czekać na mnie.



Tak sobie przynajmniej mówiłam, aby się poczuć trochę lepiej wśród tego całego przerzucania mnie jak martwego śledzia z kutra do skrzyni z lodem, potem z wędzarni do siatki odbiorcy detalicznego i prosto na talerz. Od tych rozmyślań o śledziach powoli tęskniłam coraz bardziej do mojej rodzinnej Gdyni, bo (zostawiając zabawny wydźwięk) czułam się trochę jak ktoś, kto nie ma domu. Wielokrotnie powtarzałam to wszystkim, którzy tylko chcieli mnie słuchać.

Gdybym miała dom, to nie wyrzucono by mnie z godziny na godzinę w Nowym Jorku co przyczyniło się do sytuacji, że nie miałam gdzie spędzić nocy. Niedługo potem z ciepłego kąta u cioci rzucono mnie na północ, znów na łaskę obcych ludzi. Nigdzie nie mogłam się poczuć bezpiecznie, jak u siebie bo przecież wiedziałam, że ciepły kąt cioci też będę musiała niedługo opuścić. Wiedziałam też od początku, że przy przeprowadzce na inny kontynent będę się czuła jak wyrwana z korzeni i coraz boleśniej dawało mi się to we znaki.

Ale dość tych smętów i filozoficznych porównań do martwego śledzia, postaram się wszystko, co zdarzyło się potem, streścić jak najzwięźlej. 


-Widziałam na stronie lotniska, że wylądowałaś, co tak długo zajęło? - Usłyszałam, wsiadając do samochodu czekającego na mnie na lotniskowym parkingu. Za kierownicą siedziała miła hinduska o imieniu Anu, w tamtym momencie obserwująca, czy może bezpiecznie wycofać. Po chwili wyruszyłyśmy w drogę do miejsca mającego być moim nowym domem, chociaż podczas całego mojego pobytu nie odważyłam się tego budynku tak nazwać ani razu.
-Na początku myślałam, że American Airlines zgubiło moją walizkę - Wyjaśniłam. - Ale gdy poszłam do biura, okazało się że czeka tam na mnie. Niestety, bez jednego kółka... Trochę zajęło wypełnianie mi dokumentów potrzebnych do wypłaty odszkodowania. 
-Cóż za pech! - Oświadczyła hinduska i opowiedziała mi, że dzisiaj są urodziny kuzynów dzieci na które jestem zaproszona, poznam rodzinę, będzie fajnie i tak dalej.

"Imprezka!" pomyślałam ucieszona i obserwowałam Detroit zza szyby samochodowej. Anu miała dwójkę własnych dzieci z poprzedniego małżeństwa i teraz związała się z trenerką osobistą Kristine, na którą mówiła Kris. Można by ją opisać jako stereotypową "męską" lesbijkę - kupa mięśni, ubrania kupowane na dziale męskim, krótko obcięte włosy i niski głos. Jednocześnie jestem i zawsze byłam wolna od uprzedzeń, może dlatego, że sama się z nimi często musiałam mierzyć będąc otyłym dzieckiem, którym przecież nigdy nie jest łatwo.

Poznałam dzieci i Kris, która nie powiedziała mi nawet "cześć". Tylko rzuciła na mnie okiem. Żadnego ruchu, spojrzenia, emocji, słów, które zdradziłyby, że w ogóle zauważa moją obecność. Wyruszyliśmy w piątkę na urodziny i gdy dojechaliśmy na salę gier połączoną z restauracją i pubem, para witała się z rodziną i znajomymi, a ja stałam z boczku nieco zakłopotana licząc, że mnie przedstawią.
Dzieci biegały zajęte sobą, rodzina wymieniała ploteczki w stylu "Amir i Marsha mieli się pojawić, ale zjedli nieświeżego kurczaka tandoori i siedzą na kiblach". Czułam się kompetnie nie na miejscu. W końcu, jakiś miły aniołeczek wskazał na mnie paluchem pytając "A kto to?" i wtedy wyczułam, że oto moja wielka chwila i wyartykuowałam "Cześć i czołem, jestem nową aupair, bardzo dziękuję za zaproszenie"
Znalezione obrazy dla zapytania awkward meme

Na samej imprezce wszyscy usiedli w swoim gronie kontynuując plotki o kurczaku i nikt nawet nie zachęcił mnie, abym wybrała któreś miejsce, więc nieśmiało usiadłam koło Anu, która ciągle potem gdzieś biegała.
Dzisiaj tamte wydarzenia są dla mnie oczywiste, ale wtedy myślałam sobie "Daj im czas, jesteś nowa, może czują się zakłopotani, bo przecież jesteś innej rasy i nie znają twojej kultury. A może mieli nieprzyjemne doświadczenia z poprzednią aupair i nie wiedzą, jak się zachować".
Emocje, które we mnie były biorąc pod uwagę moje wcześniejsze doświadczenia sprawiały, że czasem nie wytrzymywałam. Rzucając gdzieś w przestrzeń niewychwycone przez nikogo słowa "no to ja pójdę do toalety", gdzie uroniłam parę łezek znów praktykując dialog ze sobą, że przecież żadna krzywda mi się nie dzieje, weź się w garść.

No to brałam się w garść i wracałam do stolika.

Jakoś przetrwałam tamto popołudnie i padłam do łóżka w zajmowanej przeze mnie piwnicy obiecując sobie, że jutro będzie lepiej.


Taki był wstęp. Pierwsza część mojego pobytu w Stanach, to były dwa wielkie wybuchy które mogłam opowiedzieć chronologicznie, natomiast w drugiej rodzince napięcie rosło z dnia na dzień, czułam się coraz bardziej niedoceniania i nieszanowana. 

Ustaliłyśmy grafik od poniedziałku do piątku, a w soboty miałam pracować od 7:00 do 11:00. Na miejscu jednak okazało się, że będę pracowała w jedną sobotę 7:00-17:00 a w kolejną od 16:00 - 23:00. I tak miało już zostać.
Nie miałam mieć ani jednego wolnego weekendu, aby zrobić sobie jakąś wycieczkę, pójść do szkoły, coś w tym guście. Jednak postanowiłam, że nie będę się kłócić, bo nie bardzo miałam na to siły po poprzednich przeżyciach i najzwyczajniej w świecie wolałam się dostosować.

AuPair może pracować do 45h tygodniowo i zwykle od poniedziałku do piątku nie miałam tyle godzin, więc one wykorzystywały to do granic możliwości. Pewnego weekendu dwójka dzieci była u dziadków, którzy mieszkali nieopodal - więc spytałam, czy będę mieć wolne. Niestety, okazało się, że pracuję. Anu przedstawiła mi plan dnia.
Ustawiłam budzik na 7:00 rano i pół godziny później  zajechałam do posiadłości mieszczącej się nad jeziorem, otoczonej wysokim ogrodzeniem. Zostawiłam buty na wycieraczce, aby nie pobrudzić marmurów i weszłam do posiadłości. Pomimo tego, że dziadkowie byli w domu, musiałam obudzić dzieci, zrobić im śniadanie, pobawić się z nimi - typowy dzień AuPair.


Nie rozumiałam, jaki jest sens spędzania weekendu u dziadków, skoro oni nawet się tymi dziećmi nie zajmują, tylko budzą AuPair o świcie aby przyjechała i pracowała. Pomimo przykrości, których doświadczyłam później ze strony młodszego chłopca, było mi żal tych dzieci. Nikt tak na prawdę nie chciał spędzać z nimi czasu, miały tylko wykonywać mechanicznie czynności od prac domowych po liczne aktywności i stać wyprostowane w mundurkach szkolnych. 

Bajkowa szkoła młodego. Pięciolatek był w niej codziennie od 7:00 do 15:00.
Ale czy szczęśliwszy, niż nasze polskie dzieci bawiące się w tym wieku na podwórku?

-Dom babci i dziadka jest wart 4 miliony dolarów. Widzisz te obrazy? - Edukowała mnie dziewczynka, przegryzając płatki z mlekiem. Siedziałam przy stole obok babci i dziadka, nie zwracających na mnie zbytnio uwagi i czułam się coraz gorzej. Później miałam pomóc dzieciom się ubrać i zawieźć je na zajęcia tenisa, poprosiłam aby pokazały mi, gdzie mają szafę. Jak cień za mną snuła się babcia i stała w drzwiach szafy patrząc, jak ubieram dzieci - miałam wrażenie, że obserwuje, czy nic nie kradnę.

Wielokrotnie później miałam mieć wrażenie, że kompletnie nie liczy się to, co sobą reprezentuję. Dla tych ludzi fakt, że przyjechałam na rok do Stanów przerywając moje życie w Polsce znaczyło tylko tyle, że jestem nieambitna i jakież to ciężkie życie musiałam mieć w kraju trzeciego świata, że zdecydowałam się pracować pełen etat w Ameryce za grosze.
Nie miało najmniejszego znaczenia to, że jestem artystą. Moje poglądy na życie i plany na przyszłość nie miały najmniejszego znaczenia, nie było przyjacielskiej pogawędki przy rodzinnym stole przy którym opowiedziałabym o swoim kraju, lub co sobą reprezentuje moja rodzina.

Miała być to wymiana kulturowa, ale trafiłam do rodziny w której nikt ani słowem nie opowiedział mi o tak znaczącej historii Detroit, nie dzielono się ze mną opowieściami o kulturze amerykańskiej, nie spotkałam się z najmniejszym zainteresowaniem Polską.
Lokalna koordynatorka nie organizowała spotkań AuPair, więc zwiedzałam miasto sama.
Pomimo pięknej nazwy wymiana kulturowa AuPair, wrzucono mnie po prostu do domu w którym miałam tylko pracować. Nikt nawet nie rzucił luźno czegoś w stylu: "Na piętnastej mili jest takie fajne muzeum, może sobie zobaczysz?"  Raczej to ja musiałam wypytywać:

-Wiecie może, gdzie tutaj w okolicy jest taki market dyń, żeby zrobić sobie halloweenowe zdjęcie?
-Oj nie, niestety. Nie wiem. 

Na początku próbowałam wtrącać swoje trzy grosze o historii Polski czy o sobie, ale miałam dość po kilku takich dialogach:

-W Polsce kiedy zasiada się do obiadu, mówimy smaczego. Oznacza to mniej więcej to, co "enjoy your meal". A więc, smacznego, Anu!
-Oh. Ok. 

-Zauważyłam, że w okolicy jest Michigan Acting School (znów, musiałam sama wyszukiwać takie miejsca) może pojadę tam w tygodniu, zorientować się w grafiku zajęć. Zawsze interesowałam się filmem, zastanawiam się nad pójściem na Reżyserię na Warszawskiej Szkole Filmowej po powrocie ze Stanów, Warszawa to stolica Polski i...
-MAMO, PIECZARKI SĄ OHYDNE. 
-Poczekaj, przełożę ci do osobnej miski kochanie i będzie makaronik bez pieczarek.


Szybko poczułam, że chyba popełniłam duży błąd, sama nie wiem skąd brałam w sobie siły aby na początku wykrzesać odrobinę entuzjazmu i sympatii do pary i ich dzieci.
Chyba po prostu wtedy jeszcze nie rozumiałam, że ten - bądź co bądź, naprawdę przepiękny - kraj nie jest wart marnowania roku w miejscu, w którym się nie rozwijam, mało zarabiam i popadam coraz bardziej w depresję.
A może moje starania były paradoksalnie przejawem braku siły, gdyż stres pourazowy dawał mi się we znaki coraz dokuczliwiej, szybko zaczęłam mieć brak energii na cokolwiek i chyba zaczęłam cierpieć na początki wyżej wspomnianej depresji.
Niedługo wydarzenia miały się skumulować jednak w sposób, który obudził we mnie mój czasowo uśpiony, zadziorny charakter i zdecydowałam, że mam dość, doszło do konfrontacji która skutkowało prawdziwą burzą.


Ale zanim to się stało, korzystając z tych resztek wolnego czasu wsiadałam w samochód i urządzałam sobie samotne przejażdżki po opuszczonych dzielnicach Detroit. Całymi godzinami krążyłam po tych osiedlach, słuchając mojego ulubionego rapera i miałam o czym rozmyślać.

zdjęcia robiłam na szybko z samochodu


To zdjęcie pobrałam z Google. Widziałam takie osiedla i wiele więcej na żywo, ale nie zawsze miałam odwagę zatrzymywać się albo nawet zwalniać w takich miejscach

Opuszczone osiedla-duchy wprawiały w taki rodzaj nostalgii, którego nie doświadczyłam nigdzie indziej. Miały w sobie jakiś niesamowity, smutny klimat, który przyciągał mnie niczym magnes. Bo przecież miałam w sobie tyle smutku i rozczarowania, że pośród tych zrujnowanych osiedli czułam, że tu pasuję. 

 Myślę, że pobyt w Detroit nauczył mnie bycia kompletnie samą i przewartościował to, czym się w życiu kierowałam. "Czy dzieci mieszkające pośród tych marmurów są szczęśliwe i jaką cenę płacą, za pozornie świetlaną przyszłość? I co dla mnie w życiu jest naprawdę ważne?" niejednokrotnie tak się zadumałam, że aż prawie zapomniałam, że trzeba wracać i myć gary.

No właśnie, gary.

Zasada programu jest taka, że aupair robi pranie - ale tylko dzieci, sprząta - ale tylko po dzieciach, myje naczynia - ale tylko po posiłkach, które przygotowywała dla dzieci.
Tymczasem każdego ranka czekała na mnie w zlewie sterta kubków, talerzy, misek, blachy zafajdane po pieczeniu i walnięte do zlewu. Czasem aż mnie odrzucało, bo one nawet nie mogły się pofatygować aby wyrzucić resztki obiadu do kosza, po prostu walnęły talerz z resztkami jedzenia do zlewu, skoro rano aupair i tak ma dyżur w kuchni, to niech to zrobi.

Poprosiłam je o rozmowę i powiedziałam, że nie pasuje mi to, w odpowiedzi usłyszałam że jest to "bycie częścią rodziny" i czy do swoich rodziców też miałabym pretensje, gdyby zostawili w zlewie talerz? Powiedziałam, że u mnie w domu nikt po nikim nie sprząta i wszyscy wstawiamy naczynia do zmywarki. Zaproponowałam kompromis - mogę dalej dbać o porządek kuchni w całej rodziny, jednocześnie proszę je o wstawianie naczyń do zmywarki, bo nie zajmie im to więcej czasu niż położenie naczyń do zlewu, a mnie to ułatwi dzień.
Zgodziły się.

A następnego dnia rano....

gdy wieczorami psy rozwalały czasem śmieci, Anu i Kris wychodząc o świcie nigdy nie sprzątały.
Po co, skoro za godzinę wstanie au pair i ona może to zrobić razem z górą naczyń w zlewie.

Ręce mi opadły. Był to kolejny rodzaj manifestacji, że nie mam tutaj nic do gadania i o żadnych kompromisach nie ma i nie będzie mowy.

Na samym początku okazało się też, że pięciolatek nosi pieluchy.
Oczywiście nic o tym nie wspomniały w rozmowie na Skype, więc znów mamy do czynienia z tym, że rodziny najzwyczajniej w świecie omijają niewygodne fakty. Ciężko mi było się z tymi pieluchami pogodzić, bo nie uważałam, aby było to normalne dla dziecka w wieku pięciu lat.
Młody po dramatycznym rozwodzie Anu chodził do psychiatry i miał spore problemy emocjonalne, o czym również nie wiedziałam wcześniej.

W dodatku, matka nie budowała autorytetu aupair i wielokrotnie podważała to, co postanowiłam. Dzieci natychmiast to wychwytywały i było kilka niemiłych sytuacji:


  • Odwożąc młodego do szkoły, miałam jednego dnia zabrać dwa opakowania pączków, jakieś smakołyki i dużą zgrzewkę wody do jego klasy, bo mieli jakąś tam ucztę. Zaparkowałam tuż przed wejściem i poprosiłam młodego, aby wziął jedno opakowanie pączków, bo woda jest ciężka a mam jeszcze parę innych rzeczy. Usłyszałam w odpowiedzi "Mama powiedziała, że ty to masz dostarczyć. A więc sama to sobie nieś". Powiedziałam, że jest tutaj ze mną a więc może mi pomóc i skutkowało to ogromną histerią, płaczem i krzykiem. 


  • Bawiliśmy się w bawialni w piwnicy, gdzie mieściło się parę innych pomieszczeń między innymi moja sypialnia i moja łazienka. Młody oświadczył, że musi do ubikacji i zaczął się kierować do łazienki w piwnicy. Powiedziałam mu "to jest moja łazienka, proszę skorzystaj z tej w twoim pokoju na górze" młody na to, że "ja tutaj mieszkam i to mój dom, a więc wszystkie łazienki są moje". Siląc się na spokój, wyjaśniłam mu, że chwilowo tutaj pracuję i mieszkam a jego mama udostępniła mi pokój, każdy w tym domu ma swoją łazienkę na wyłączność - ja nie korzystam z jego łazienki w pokoju a więc proszę, by on nie korzystał z mojej.  Znów, płacz, histeria i krzyk, ponieważ od nikogo z rodziny nigdy nie usłyszał sprzeciwu. 
  • Zapytałam, co by chcieli na obiad i wybrali makaron, Anu była w domu i zasugerowała, żeby do makaronu były warzywa. Młody wybrał brokuły i kukurydzę. Zmieszałam je z makaronem i tak oto wybuchła największa do tej pory drama i histeria, bo on nienawidzi kiedy warzywa są pomieszane z makaronem. Przeczekałam największy wybuch i wytłumaczyłam, że zrobiłam coś miłego dla niego gotując obiad, więc po pierwsze należy powiedzieć dziękuję. Po drugie, może zjeść sam makaron a potem warzywa, które zostaną a jutro mi pomoże i przyszykuje ze mną obiad tak, jak będzie chciał. Histeriom, krzykom, groźbom, płaczom nie było końca, kiedy zaczęła się agresja fizyczna i młody zaczął okazywać coraz bardziej brak szacunku i rozwydrzenie, wrzeszcząc że "wypieprzy ten shit do kosza", poszłam na górę po Anu. A mamusia widząc tę scenę, PRZEPROSIŁA... młodego, zapewniła go że już wyrzuca ten niedobry obiad i zaraz będzie tak, jak on chce.

Któregoś dnia zaczęłam toczyć rozmowy z agencją, czy by mi nie kupili biletu do domu. Poinformowałam ich o całej zaistniałej sytuacji z pierwszą rodziną, brakiem pomocy z autem w lesie w nocy, z lotniskiem, brakiem jakiegokolwiek zainteresowania ze strony agencji... No, znacie tę historię.
Wspięłam się na wyżyny mojego języka i napisałam maila, który sprawił, że skontaktowała się ze mną Program Director, szczerze mnie przeprosiła i zapewniła, że oczywiście, bilet będzie kupiony tylko muszę podać datę powrotu i poinformować rodzinę, że chcę zakończyć program wcześniej.

Długo się psychicznie przygotowywałam na tę rozmowę.

Pewnego wieczoru usiadłam z nimi i powiedziałam, że zdecydowałam się wrócić wcześniej do domu, bo program nie spełnia moich oczekiwań i tęsknię za domem.
Wciąż jeszcze nie był to moment, w którym wyrzuciłam im wszystko co mi zalegało na wątrobie, bo bałam się złej atmosfery i podkładania mi nogi przez resztę czasu, jaki miałam spędzić w tym domu. Jak się okazało - słusznie.

-Wiesz, co? - Zaczęła Anu, kompletnie tracąc panowanie nad sobą. Zaczęła wyć jak dziecko i zmienił jej się głos nie do poznania, zalała się łzami i widziałam w niej odbicie syna i jego ataków szału. - Zadeklarowałaś się na cały rok z nami, i to jest nie w porządku! Ja umawiając się z pacjentami nigdy bym nie powiedziała, że odwołuję wizytę bo tęsknię za dziećmi i wracam do domu! Przez ciebie znów muszę szukać nowej opiekunki! 

Zakrzykując mnie coraz to nowymi zarzutami, nie dała mi nawet dojść do słowa, więc nie mogłam wyrazić oburzenia jej nietrafnym porównaniem.

Ja pracowałam 10 tysięcy kilometrów od rodziny, w obcym kraju i płacili mi grosze.
Ona pracowała godzinę od domu, w jej rodzinnym kraju i płacili jej krocie. 
Myślę, że to kolejny dowód na to, jak lekceważąco agencja i rodziny podchodzą do odwagi, jaką musimy się wykazać decydując się na taki wyjazd i jak wiele musimy poświęcić. 

Potem było już tylko gorzej - hostka specjalnie informowała mnie dopiero rano, że dzieci muszą być wcześniej w szkole a gdy nie zdążyłam na czas, bo wstałam tak, jak zwykle były o to pretensje. Kuchnia, która była moim obowiązkiem zaczęła być coraz bardziej zasyfiona z rana, a hostka zamawiała kuriera z zakupami do domu tak, żebym nie miała okazji dorzucić do koszyka nic dla siebie.

W samochodzie pewnego dnia wyskoczyła ikonka akumulatora, poinformowałam o tym Kris i poprosiłam aby zabrała auto do mechanika, ale zbagatelizowała moją prośbę i kazała mi odebrać dzieci. W kolejce samochodów pod szkołą wysiadło mi radio, więc przeczułam co się święci i szybko zajechałam na parking. Auto nie chciało odpalić. Pretensje były do mnie, że "akumulator nie wysiada tak po prostu, musiałaś znowu nie wyłączyć świateł albo zostawić otwarte drzwi" - w tym samochodzie światła były na szczęście automatyczne, ale byłam wściekła że mają mnie za takiego wiejskiego głupka, który drugi raz zrobiłby taki sam błąd. A drzwi były zawsze zamknięte - auto miało czujnik, który nie pozwolił zamknąć mi auta gdy drzwi były niedomknięte.
Samochód skończył na lawecie.
warta upamiętnienia chwila

Gdy czekałam na parkingu na pomoc drogową wysłałam sms do Anu, czy ktoś mnie stąd odbierze, a ona odpisała sarkastycznie: "Pytasz, czy ktoś po ciebie przyjedzie? Nie, zostawimy cię na parkingu całą noc". Uważam to za zwykłą uszczypliwość, mającą mi dopiec zupełnie bez żadnego powodu. Doszłam do wniosku, że niektórzy ludzie muszą mieć z takich bezsensownych uszczypliwości swego rodzaju satysfakcję.
Auto tydzień było potem u mechanika, który stwierdził że był problem z jakimiś przewodami. Oczywiście nikt nie przeprosił mnie za insynuacje oraz nie poruszany był temat, że chciałam zabrać auto do mechanika jeszcze gdy było sprawne, ale skończyło na lawecie, bo Kris kazała mi jechać mimo kontrolki akumulatora.


W ogóle większość czasu spędzałam wtedy w samochodzie. Któraś z mam była już około 11:00 w domu, więc gdy miałam odebrać dzieci najczęściej nie jadłam obiadu na górze, w salonie, bo było to po prostu niezręczne. Najczęściej brałam jakiegoś szejka białkowego, słoną przekąskę i słodycze (ale połączenie, co?) i jadłam w aucie, zanim pojechałam po dzieci.

Były też takie sytuacje, że po powrocie ze szkoły dalej pracowałam, chociaż mamy były już w domu i w salonie z kuchnią coś gotowały, dzieci biegały lub siedziały na krzesełkach przy kuchennej wyspie i wszyscy spędzali razem czas kompletnie mnie nie potrzebując, nikt mnie nie zauważał ani nie zapraszał do rozmowy, ale nie mogłam się zająć sobą bo przecież w grafiku mam wpisaną pracę. Więc najczęściej stałam z boku i na siłę próbowałam sobie znaleźć jakieś porywające zajęcie typu układanie pudełek herbaty kolorami.

I tak toczyły się moje dni, pełne blaknących powoli w mojej pamięci stresów - jednego poranka wypuściłam psy do ogrodu i ku mojemu zdziwieniu, wrócił tylko jeden. Wyjrzałam za drugim, przeszłam się przez ogródek i nigdzie nie mogłam znaleźć Romana. Bo tak się złożyło, że one miały dwa psy noszące imiona Winston i Roman - moja wzmianka, że Roman to polskie imię nie zrobiła większej sensacji, a młoda nie omieszkała mnie pouczyć, że wymawia się "rołmyn" i tamtego właśnie poranka Roman spierdolił.

Odkryłam dziurę w płocie i pomyślałam, że właściwie to wcale się mu nie dziwię. Płot dzielił mój ogród i ogród sąsiada, więc okrążyłam dom i zapukałam do drzwi domu naprzeciwko. Sympatyczny, starszy pan pozwolił mi przeszukać ogródek w poszukiwaniach "rołmiego", ale już wiedziałam, że nic z tego - ogródek nie był ogrodzony ze wszystkich stron.
Pies się w końcu znalazł, bo miał wszczepiony chip. Ale zgadnijcie, czyja to była wina, że Kris nie załatała wcześniej dziury w płocie?

Innego dnia, wyżej wspomniana Kris zaprosiła po meczu rugby trzy koleżanki do siebie. Wyszłam z piwnicy, chcąc sobie coś zrobić do jedzenia, gdy one oglądały telewizję. Ani cześć, ani to jest Maggie nasza aupair, ani co tam słychać, ani co tam sobie przyrządzasz na kolację, ani zagadania, że oglądają sobie to i owo.


W międzyczasie wciąż toczyłam z agencją boje o bilet, bo Program Director potrafiła nie odzywać się kilka dni, telefony do nich były pilnie strzeżone, nie mogłam się doprosić tego biletu, a ciężko mi się tam mieszkało nie wiedząc kiedy to miejsce dokładnie opuszczę. Wydzwaniałam na linię emergency i wciąż przełączano mnie od jednego departamentu do drugiego aż w końcu kupili mi bilet, kiedy musiałam przenieść się po ogromnej kłótni do domu lokalnej koordynatorki.

Ciężko mi się to wspomina, ale na sam koniec przynajmniej im wszystko wygarnęłam. Zaczęło się od tego, że Anu zagadała mnie pewnego zwykłego, szarego dnia - niby niewinnie:

-Czemu dzisiaj dzieci są w mundurkach, skoro mają "casual day"? - Zapytała, odkładając torbę na kuchenny stół i przewieszając kurtkę przez krzesło.
-O, wybacz, zapomniałam. - Przyznałam, bo faktycznie w natłoku wielu spraw wypadło mi to z głowy. Mój błąd. Anu wykorzystała to, aby przystąpić do ataku.
-Jeżeli ktoś zapomina o czymś, o co go proszono w ciągu ostatnich 12 godzin, to nie nazwałabym tej osoby dorosłą. - Wycedziła, a mi po raz pierwszy od pobytu u nich niekontrolowanie skoczyło ciśnienie i odparowałam:
-Wy naczyń do zmywarki zapominacie włożyć codziennie rano od trzech tygodni, chociaż też was o to prosiłam.

I się zaczęło. 
Anu przyznała, że wchodziła do piwnicy pod moją nieobecność i zarzuciła mi, że jestem brudasem, bo miałam tam talerz czy jakąś miskę. Poczułam, że kontrolowanie się nie ma sensu i odpowiedziałam, że nikt mnie nie zauważa gdy robię sobie jedzenie, a więc nie czuję się zaproszona do stołu i jem na dole. Dodałam o tych resztkach jedzenia, których nawet ona nie wyrzuci do śmieci, tylko wrzuca razem z talerzem do zlewu.
Powiedziałam wszystko tak, jak w tym wpisie - że nie interesują się moją kulturą i że nie powinny brać udziału w wymianie kulturowej, bo szukają tylko taniego pracownika, którego nawet nie potrafią uszanować, jak należy.
Nasłuchałam się w odpowiedzi dużo niemiłych słów, które Anu skwitowała wykrzyczeniem "SCREW YOU!" wtedy oznajmiłam, że nikt nie będzie mnie tak traktował, spakowałam walizki i zadzwoniłam do lokalnej koordynatorki z prośbą o nocleg.

Znalezione obrazy dla zapytania screw you meme

Oczywiście wszystko to, co powiedziałam nie miało takiego dobrego wydźwięku, jak tu - zawsze lepiej brzmi to, co możemy na spokojnie sobie spisać, w dodatku byłam pod dużym stresem i dyskusja nie była w moim ojczystym języku. Ale ogólnie dałam radę i sens został zachowany.

U koordynatorki były już dwie inne aupair z Detroit, których rodzina nie chciała u siebie w domu na czas dwóch tygodni rematchu. Spędziłam jedną noc na kanapie po czym koordynatorka oznajmiła mi, że trochę tu przeze mnie ciasno więc mogę zostać jeszcze maksymalnie jedną noc.

No to zaczęłam wisieć na telefonie z linią emergency, na drugie ucho nadawała mi koordynatorka że nic z tego - czego ja jeszcze chcę, biletu do Gdańska? Wolne żarty, wylatywałam z Warszawy więc bilet będzie do Warszawy, takie są zasady i już - a tak w ogóle, to ona czarno to widzi i na moim miejscu poszukałaby tanich połączeń na skyscanner.
Już nic mnie w tych koordynatorkach nie zdziwi.

Ale uparcie wisiałam na telefonie, pomimo że wciąż było to samo, przerzucanie mnie godzinami przez różne departamenty, nieodczytane maile, brak odzewu aż w końcu przestałam być uprzejma i zagroziłam, że zgłoszę do Departamentu Stanu to, co się tutaj z nami wyprawia. No to bilet był w ciągu pół godziny.
Do Gdańska, z walizką rejestrowaną.

WYWALCZYŁAM! 

Historia lubi się powtarzać, i miałam około dwie godzinki na spakowanie waliz, bo dostałam lot last minute do Gdańska przez Frankfurt jeszcze na ten sam dzień. Niedługo potem siedziałam już w uberze, a jeszcze później w lotniskowym Starbucksie po odprawie, a jeszcze potem pałaszowałam spaghetti na koszt Lufthansy oglądając Hotel Transylwania 3 lecąc nad oceanem.


widoki nocą nad Frankfurtem

Tak sobie myślę, że koniec końców żal mi Anu. Zdrowi ludzie nie poniżają innych, aby mieć z tego satysfakcję. Tak zachowują się ludzie z problemami lub kompleksami.
Ja jestem teraz szczęśliwa - pomimo tego, że boje z agencją dalej nie ustępują i koniec końców zgłosiłam tą sprawę do Departamentu Stanu, bo Anu i Kris mi nie zapłaciły...

Niemiłe doświadczenia szybko jednak zastępują plany na przyszłość. Poprawa matury i studia - być może będzie to szkoła filmowa, bo czemu nie! Wygląda również na to, że szczęśliwie będę mogła już niedługo wrócić do pracy, jaką miałam przed wyjazdem - bardzo ją lubiłam i odchodziłam ze smuteczkiem, normalnie nie mogę uwierzyć w moje szczęście, że znów będę mogła tam pracować.

Nie ma tego złego. Ważne, żeby niczego w życiu nie żałować i w każdej sytuacji widzieć dla siebie nowe szanse! 


Dziękuję wszystkim czytelnikom, którzy byli ze mną do końca tej historii. 
To jest prawdopodobnie ostatni wpis na moim blogu. 

Każdemu czytelnikowi z osobna życzę dużo dobrego - jestem pewna, że ogrom wsparcia i ciepełka wróci do Was wielokrotnie!

....Bo karma zawsze wraca :)

czwartek, 8 listopada 2018

Zakończyłam program AuPair w USA i wróciłam do Polski



Cześć wszystkim! 

Między dzisiejszą opowieścią a ostatnimi wpisami na blogu, przez które da się wyczuć moje jeszcze niedawne zafascynowanie programem AuPair w USA, jest luka. 

Długo zabierałam się do tego wpisu, bijąc się z myślami i przygotowując do komentarzy, które na pewno się pojawią - ale niekoniecznie prosto w twarz:


-Co, już wróciłaś?
-Hamerykański sen się skończył?

I tym podobne. Jednak jak było na prawdę i co musiałam przeżyć w imię możliwości powiedzenia "Mieszkam w Ameryce" - wiem tylko ja sama. Ale nie musi tak być! Wybrałam zmierzyć się z roczarowaniem, stresem, wycieńczeniem emocjonalnym jakim okazał się program AuPair i tak oto powstał ten wpis. 

Pełen szczerości.

Oczywiście nie każda rodzina jest taka, jak dwie u których mieszkałam. Zdarzają się wyrozumiali, ciepli ludzie szczerze zainteresowani naszą kulturą, którzy nie szukają tylko taniego pracownika. Jednocześnie szacuję, że takie rodzinki to może 5-10% całości, patrząc po ilości dramatycznych historii opowiedzianych przez AuPairki w grupach facebookowych oraz pisanych bezpośrednio do mnie w wiadomościach prywatnych, patrząc na filmiki na youtube, książkę "Au Pain" autorstwa byłej AuPair w Stanach, i z całą pewnością jeszcze wiele przemilczanych upokorzeń, zamkniętych za drzwiami amerykańskich posiadłości, które tak pięknie prezentują się na InstaStory. 

Media społecznościowe kipią od zdjęć z wycieczek od Los Angeles po Nowy Jork przez Las Vegas, relacje z wielogodzinnych zakupów-super okazji w amerykańskich outletach, przejażdżek wielkimi  SUVami po osiedlach jak z filmu. I to również była część wizerunku, jaki JA kreowałam w mediach społecznościowych. 



Zapytacie, czemu będąc jeszcze w Stanach kontynuowałam pisanie społecznościowej bajki, o rajskim życiu AuPair w krainie mlekiem i miodem płynącej? 

Bo było mi wstyd. 

Wstyd, że mogłam się tak pomylić poświęcając tak wiele oraz dając z siebie 200% realizując plan życiowy, który okazał się kompletnym nieporozumieniem i kłamstwem. 
Ale nie ma tego złego - gdybym nie wyjechała, prawdopodobnie całe życie bym pluła sobie w brodę, że się nie odważyłam i nie zrobiłam dużego kroku na inny kontynent. A to, że był to krok w kompletną pomyłkę wyrzucę z siebie w tym wpisie i wyprostowana pójdę dalej, zostawiając to za sobą na dobre!



Tak więc zaczynajmy:

1) Pierwsza rodzina u której byłam to mieszkające w stanie Nowy Jork starsze małżeństwo z 11 letnią córką. Czerwona lampka zaświeciła się w mojej głowie już gdy host odebrał mnie ze szkoły treningowej w Terrytown - jechaliśmy samochodem razem z ich poprzednią aupair, Noemie, która kończyła już u nich rok i miała mi tylko wszystko pokazać przez parę kolejnych dni. 

Gdy rozmawialiśmy w trójkę, host nagle wyciągnął rękę, klepnął Noemie w udo i przez pozostałą część drogi trzymał tą 19-sto latkę za kolano, gdy ona chichotała. Dziwne napięcie nasilało się, gdy dojechaliśmy na miejsce i host pokazywał mi dom. Gdy poszliśmy na górę, host powiedział mi, że nie śpi z żoną - tylko obok au pair i dzieli z nią łazienkę. Hostka ma swój pokój na dole, koło pokoju córki.  

W rozmowach przed moim przyjazdem, które trwały bardzo długo, hostka wielokrotnie zaznaczała "TWOJA łazienka" - nie było to dla mnie szczególnie ważne, mogłabym dzielić łazienkę z dziećmi lub hostką, jednocześnie poczułam się niekomfortowo gdy po tygodniach zapewnień o łazience, nagle okazuje się że dzielę ją tylko z dorosłym facetem, który na dodatek śpi obok mnie, gdy jego żona jest schowana gdzieś na dole pośród 400 metrów kwadratowych. 

Dalej było jeszcze dziwniej, host jednego dnia zagadywał mnie i wywiązała się taka rozmowa gdy szliśmy przez centrum handlowe, a młoda biegła gdzieś przed nami z koleżanką (hostka była w pracy):
Host: -Z językiem angielskim to jest tak, że lata temu zapożyczaliśmy pewne wyrażenia z Ameryki Południowej, i skracaliśmy je z długiej formy hiszpańskiej do krótkiej, angielskiej. Przykładem jest słowo - seks. Po hiszpańsku powiedziałbym "penetracja", ale po angielsku jest to skrócone do "seks". 

Poczułam się tak niezręcznie, że po krótkiej ciszy powiedziałam, że nie użyłabym takiego przykładu i przyspieszyłam, aby resztę wypadu spędzić z dziewczynkami. 

Próbowałam znaleźć jakieś pozytywy i nie tragizować pomimo tego, że potem wyszły rzeczy, o których powinnam wiedzieć przed przyjazdem - rodzina zarządziła godzinę policyjną i o północy w weekend au pair musiała być już w domu, mogłam używać samochodu tylko w obrębie 15mil, a mieszkałam praktycznie w lesie - w tym obrębie był tylko sklep, stacja benzynowa i apteka. Używanie GPSu było surowo zabronione, zostałam poinstruowana, że mam zapamiętywać drogę przez las bazując na mojej wiedzy, gdzie znajduje się północ, południe, wschód, zachód. 


W dodatku, w domu był okropny syf i robactwo:





Nosiłam krótkie spodenki tylko do spania i w pierwszym tygodniu obudziłam się z paskudnym ugryzieniem na nodze. Umówiłam się do lekarza i dostałam antybiotyk. Po tym incydencie kupiłam sobie nową pościel, ale i tak wciąż miałam uczucie, że coś po mnie łazi. 
Wiecie, jak to jest - jak zobaczycie pająka albo robala w pokoju, to potem widzicie i czujecie go już wszędzie!


W domu można było odczuć napięcie między hostami, wielokrotnie słyszałam jak się kłócili, a młoda płakała mi w rękaw. Dałam rodzince starannie przyszykowane, drogie prezenty, a oni nawet ich nie rozpakowali. Hostka dawała aupair dziwne zadania, na przykład kazała policzyć wszystkie żarówki w domu, wymienić te nie działające i kupić w sklepie zapas. Codziennie wysyłała mi kilka smsów z kilkunastoma podpunktami i jeśli nie odpisywałam, to wypisywała dalej i dzwoniła żądając odpowiedzi.
Czułam się z dnia na dzień coraz bardziej w pułapce, a myśl o rematchu (zmianie rodziny) tłukła mi się gdzieś z tyłu głowy. Toczyłam ze sobą rozmowy w stylu "przecież mieszkasz w NY, tyle lat o tym marzyłaś, masz parę koleżanek w okolicy, fajny kontakt z młodą" - i te rozmowy na krótką metę trochę pomagały. Ale miałam dość pewnego sobotniego wieczoru, gdy wracałam z Nowego Jorku...



Aby dostać się do NYC musiałam najpierw podjechać pół godziny samochodem na stację kolejową. Po kryjomu włączyłam GPS w telefonie i podjechałam jeszcze po moją koleżankę szwedkę i wyruszyłyśmy. Po kilku godzinach spacerowania po Central Parku, wracałyśmy padnięte wieczorną kolejką. Po wyjściu na parking chciałam otworzyć samochód, ale niestety pilot nie działał. 

-Kurwa, chyba nie wyłączyłam świateł - Mruknęłam do koleżanki. Akumulator się rozładował przez moje gapiostwo, jednocześnie na swoją obronę dodam, że był to pierwszy raz kiedy prowadziłam Forda hostki, na codzień jeździłam innym samochodem w którym światła wyłączały się automatycznie. No i zapomniałam. 

W dodatku robiłyśmy zdjęcia calutki dzień i kilkuletni iPhone, który udostępniła mi rodzina wraz z kartą sim, miał dokładnie 2% baterii. Nie dostałam nawet numeru do pomocy drogowej, w dodatku był to mój pierwszy miesiąc w Stanach i nie byłam jeszcze zorientowana co i jak - wysłałam sms do hostów z przeprosinami i prośbą o pomoc. Odpisali, że... teraz jedzą obiad i spędzają czas w gronie rodzinnym, jak skończą to się tym zajmą. 
Na początku było nawet zabawnie - śpiewałyśmy, tańczyłyśmy ze szwedką, żartowałyśmy i znalazłyśmy nawet ostatnią otwartą jeszcze kilka minut knajpkę, bo te parę sklepów mieszczących się kawałek za stacją kolejową było już zamknięte o godzinie 20:00. 

Znalezione obrazy dla zapytania katonah train station
znalazłam nawet w Googlach zdjęcie owego parkingu, na którym utknęłam przy stacji kolejowej Katonah. Wystarczy w wyobraźni dodać egipskie ciemności i TADAM! Przenieśliście się razem ze mną w czasie


Potem wróciłyśmy do samochodu i zaczęło się robić już coraz zimniej, kolejka jeździła coraz rzadziej i wysiadało coraz mniej ludzi, a szwedkę rozbolała głowa i zaczęła się bardzo źle czuć. A rodzinka w tym czasie dalej jadła obiad. 
Wysłałam kolejnego smsa, i za parę długich chwil dostałam odpowiedź, że pomoc drogowa jest w drodze, ale zajmie im to do półtorej godziny. W tym czasie miałam stać przy samochodzie, jako że pomoc drogowa nie miała jak się ze mną skontaktować, w dodatku i tak nie miałyśmy już gdzie iść. 

Około 22:00 facet z pomocy drogowej przyjechał, magicznym wihajstrem odpalił silnik i samochód był gotowy do drogi. Warto wspomnieć, że w Stanach nie ma latarnii na przedmieściach, a szczególnie problematyczne jest to na terenach określanych jako "rural area" (ciężko mi znaleźć polski odpowiednik, najczęściej jest to po prostu las z paroma odbiciami od drogi co jakiś czas, prowadzącymi do pojedynczych domów). 

Tak więc jechałam bez nawigacji, w ciemno - dosłownie i w przenośni, bo krążąc przez ten las bez latarni i żywej duszy kompletnie pogubiłyśmy ze szwedką drogę, w dodatku co jakiś czas musiałam się zatrzymywać, bo koleżanka zaczęła wymiotować od migreny. Telefon wciąż jakoś działał na 1% baterii, ale nie starczyłoby to nawet na wejście na Google maps, chciałam więc włączyć nawigacje w samochodzie, ale jako że było to surowo zabronione, na ekranie wyświetlił mi się komunikat "włóż kartę lokalizacyjną".
Szwedka mieszkała dobre pół godziny ode mnie, więc kiedy w końcu około północy odnalazłyśmy w ciemnościach lasu jej dom, zaczęłam się stresować samotnym powrotem. Ale przecież musiałam wrócić, więc gdy koleżanka weszła bezpiecznie do domu wyruszyłam w drogę. 
Jednak jak pech, to pech - i praktycznie już za pierwszym zakrętem w samochodzie zaczęły zapalać się i gasnąć różne kontrolki, ikonka niskiego ciśnienia w oponach, akumulatora, zmiany oleju. Postanowiłam wypróbować na ile słynny 1% baterii iPhonowej jest przydatny i zadzwoniłam do hostki, z zapytaniem czy mogę jechać dalej tym autem, czy może lepiej nie ryzykować i może bym zawróciła do szwedki i spędziła tam noc. W słuchawce usłyszałam:

-Jest już późno, a przypominam że już dawno jest po godzinie policyjnej. Jedź tym samochodem z powrotem, a jak nie wrócisz w ciągu kilku godzin to uznamy, że utknęłaś gdzieś w lesie i pojedziemy cię szukać. 

Znalezione obrazy dla zapytania horror road in the dark
Google jak zawsze pomocne w zobrazowaniu American Horror Story

Kiedy spisuję te wspomnienia w cieplutkim i bezpiecznym domku, uczucie tamtego stresu i strachu ledwie iskrzy się w zakamarkach pamięci. Jednak wtedy krążąc po ciemnym lesie bez pojęcia, gdzie jestem, pojawiały się różne myśli - przede wszystkim bałam się, że samochód stanie a ja zostanę na resztę nocy w środku lasu, gdzie nigdy nie wiadomo, kto może przysłowiowo "czaić się w krzakach" albo (bardziej przyziemnie) jechać akurat samochodem i zainteresować się moim losem, a tak naprawdę mieć złe zamiary. 
No wiecie o co chodzi, świrów nie brakuje. 


Gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że to dopiero wstęp do naprawdę niebezpiecznej i nie mieszczącej się w głowie sytuacji, która miała nadejść... To chyba bym tym autem dojechała najdalej nad ocean i przepłynęła wpław do Polski. Albo stuningowała samochód w stylu Kuby Guzika, który miał lokomotywę, co potrafiła płynąć niczym łódź (zrobiłabym to nawet z podstawową wiedzą pozwalającą mi nazwać "magicznym wihajstrem" sprzęt, jakim dysponuje pomoc drogowa)


Jednak nikt mi nie powiedział, co ma jeszcze nadejść - tak więc około 1:00-2:00 w nocy dotelepałam się do domu i padłam na twarz do łóżka. 

Następnego dnia szczęśliwie przypadała wizyta LCC (lokalna koordynatorka z agencji) - chciałąm podzielić się moim strachem, przedyskutować zasady które mi nie pasowały, a nawet na osobności powiedzieć koordynatorce o podejrzanych zachowaniach hosta. Jednak spotkałam się z kompletnym niezrozumieniem, koordynatorka stwierdziła, że nie było zagrożenia bo, cytuję: "to nie jest Bronx, aby ktoś miał mnie zastrzelić". 

Eh.

Z rodziną nie dało się dojść do porozumienia, i chociaż tego nie planowałam - tylko myśli o zmiane rodziny były gdzieś z tyłu głowy, to rozmowa obróciła się w kierunku rematchu. Powinnam zostać na ten czas u host rodziny i pracować, ale zostałam zapytana czy mam gdzie pójść. 
Otóż, na całe szczęście miałam - byłam w kontakcie z moją ciocią i wujkiem, mieszkającymi w Południowej Karolinie. Ciocia była zbulwersowana tym, co się dzieje i wspaniałomyślnie zaoferowali z wujkiem, że przyjmą mnie na czas poszukiwania nowej rodziny. W ciągu mojego czasu w Stanach, tylko na nich mogłam tak naprawdę liczyć i tylko u nich czułam się jak w domu, chociaż ostatnio widzieliśmy się gdy byłam dzieckiem. 

(Jeśli to czytacie - jesteście wspaniałymi ludźmi o wielkich sercach! Mogę Wam dziękować do końca świata, a i tak będzie to za mało!)

Tak więc gdy pisałam szczegółowo adres cioci na kartce, zaznaczając Greenville, Południowa Karolina - rodzina wciąż zarzucała mi, że jestem roszczeniowa.

Że nie chcę z nikim dzielić łazienki i ŻĄDAM łazienki na własność. Nieprawda! Byłam zaskoczona i skrępowana tym, że po miesiącach rozmów dopiero na miejscu dowiaduję się, że dzielę łazienkę z facetem śpiącym obok mnie. Tylko tyle i aż tyle. 
Zarzucili mi, że chcę auto bez ograniczeń. Nieprawda! Chciałam porozumienia w kwestii 15mil, gdzie znów przed przyjazdem mówiono mi, że do najbliższego dużego miasta White Plains, gdzie chciałam iść na uniwersytet jest 30min drogi- a na miejscu okazało się że jest to pół godziny ale pociągiem, a trzeba jeszcze na pociąg dojechać, a na miejscu iść pieszo na uczelnię. Warto wspomnieć, że odległości w Stanach są ogromne w dodatku najzwyczajniej w świecie nie na takie warunki zgodziłam się przed przyjazdem. Po prostu hostka kłamała.
I tak dalej, i tak dalej... 

Ta sytuacja obnaża podejście agencji do każdej au pair - słyszałam takie opowieści wielokrotnie. Rodzina ma zawsze rację, a koordynatorka trzyma ich stronę, chociaż to my jesteśmy zupełnie same na końcu świata, bez rodziny, przyjaciół, mówiące w obcym języku co dodatkowo utrudnia sprawę. Jednocześnie agencji to nie obchodzi, rodzina płaci kupę kasy agencji, a au pair w przeliczeniu na dolary - płaci niewiele. Rodzina zostanie w programie na lata, a au pair przychodzą i odchodzą. Każde podobnie osamotnione i zagubione.

Tak więc podpisałam dokumenty rematchowe i niedługo miałam rozpocząć poszukiwania nowej rodziny. Było to w niedzielę. 
We wtorek po odwiezieniu młodej na przystanek o 7:00, wróciłam jeszcze do domu na drzemkę, odcinek Breaking Bad, śniadanie, etc - miałam wolne do godziny 14:00. 

Deszcz tłukł jak szalony o szybę, gęsty las szczelnie tłumił resztki światła zamglonego nieba. Drzemię sobie koło południa spokojnie, jak gdyby nigdy nic, a tu budzi mnie telefon od koordynatorki:

-Za trzy godziny musisz być na lotnisku, host kupił ci bilet do cioci. Pakuj walizki. 

Byłam w szoku, bo na samym początku była mowa, że sama mam sobie kupić bilet. Po czasie doszłam do wniosku, że host chciał się mnie tak szybko pozbyć z domu z obawy, że opowiem o jego tekstach i zachowaniach - miał nietęgą minę, gdy słyszał podczas niedzielnej rozmowy jak pomimo stresu, wyartykuowałam po angielsku swoje racje. 

Chciał się mnie po prostu pozbyć pod ich nieobecność. Nie dali mi nawet szansy pożegnania się z młodą, więc napisałam jej list i zostawiłam na biurku. 
Nie przeczuwając nadchodzącego koszmaru, wrzucałam na oślep rzeczy do walizki, drukowałam kartę pokładową, pisałam list, wyglądałam za okno sprawdzając, czy pogoda się poprawia. Niestety, nawałnica zwiększała się z każdą godziną.
Sprawdziłam, czy wszystko mam, pogłaskałam świnkę morską, cichutko westchnęłam i niczym w filmie wyszłam na lodowaty deszcz, zamknęłam za sobą drzwi, schowałam klucz pod nasiąkniętą wodą wycieraczkę i opuściłam dom.



Tuptałam z moimi walizami przez korytarz lotniska Westchester. Nadałam bagaż rejestrowany, przeszłam przez kontrolę, i usiadłam pod bramką trzymając w ręce bilet (wy też macie w podróży takie wrażenie, że zaraz coś ważnego zgubicie?) 

Dzwoniłam do cioci mówiąc, że niedługo przybywam, pisałam i dzwoniłam do mamy meldując, że wszystko okej. 

W dalszym ciągu żadnych złych przeczuć. 

Wsiadam do samolotu. Żadnych złych przeczuć. Samolot przypominający małą, blaszaną puszkę, jakie latają krótkich na lotach między stanowych zaczyna wolno kołować na pasie startowym, aby w końcu przyspieszyć i coraz gwałtowniej przecinać dziobem nawałnicę deszczu. Poderwałam się do lotu, oczywiście - bez żadnych złych przeczuć. 

Miałam przesiadkę w Charlotte, więc po wylądowaniu znalazłam gate i cierpliwie czekałam na samolot do Greenville, a o 23:30 w końcu wysiadłam, głęboko wdychając ciepłe południowe powietrze. 

-Cześć ciociu, już jestem i odebrałam bagaż! Gdzie jesteście? - Połączyłam się z lotniskowym Wifi i dzwoniłam przez messengera, rodzina zabrała mi telefon a nie miałam czasu znaleźć takiej sieci, jaka by współpracowała z telefonem kupionym w Europie.
-Stoimy tuż przy wejściu, a ty gdzie jesteś? - Odpowiedziała ciocia, i tak przez chwilę wymieniałyśmy się sugestiami: wyjdź na zewnątrz, no jestem na zewnątrz, ja od frontu, ja też od frontu, no to wejdź na chwilę, a gdzie ty jesteś, no jest tu napis Welcome to Greenville, jaki znowu napis? 

Po dłuższej chwili musiałyśmy dopuścić do siebie myśl, którą próbowałam odrzucić przez całą rozmowę: Nie możemy być w jednym miejscu. 
Stare lotnisko, na którym byłam (przypominało mi trochę dużo mniejszą wersję starego lotniska Wałęsy w Gdańsku) opustoszało całkowicie. Okienka były zamknięte, ostatnie samochody odjechały, światła gasły. Byłam sama. Gdzieniegdzie przemykała mi figura ochroniarza.

Zrobiłam zdjęcie lotniska, aby wysłać na Messengerze

Po głowie tłukła mi się myśl "Czy to możliwe, że host kupił mi bilet do złego lotniska specjalnie? Czy to możliwe, żeby aż tak bardzo nie dbał o bezpieczeństwo aupair, żeby nie sprawdził nawet dobrze adresu?"
Tymczasem, na lotnisku w Greenville w Karolinie Południowej ciocia podeszła do informacji i po podaniu mojego numeru lotu okazało się, że owszem - jestem w Greenville, ale w Karolinie Północnej. Osiem godzin drogi samochodem.

"Nie ma wyjścia, muszę spędzić noc na lotnisku a z rana kupić sobie bilet do odpowiedniego Greenville" - pomyślałam i znalazłam wyżej wspomnianego ochroniarza. Facet usłyszawszy moją historię, próbował żartować w stylu - niech się pani nie martwi, wielu ludziom się to zdarza, takie gapiostwo! 
-To nie ja bukowałam bilet. I przez gapiostwo kogo innego będę musiała tu kwitnąć całą noc - Mruknęłam, kompletnie nie w nastroju do żartów. A tu, w odpowiedzi, facet mi mówi, że nie mogę spędzić nocy na lotnisku. Jest to niewielkie lotnisko, które jest zamknięte od północy do 4:00 rano. W tym czasie nie ma tu nikogo, nawet ochroniarza na zewnątrz, no więc właściwie powinnam już brać walizki i wychodzić bo zaraz północ. 

Zbaraniałam.

Przyszedł w międzyczasie drugi ochroniarz - poprosiłam, aby obdzwonili lokalne motele z zapytaniem o wolny pokój. Jeden telefon, drugi, trzeci, dziesiąty, nic. Wszystko zajęte. W międzyczasie ciocia wklepała odległość między jednym Greenville a drugim w Google Maps i okazało się, że pracownik lotniska trochę przekłamał - oby dwa lotniska dzieliło pięć godzin drogi, więc ciocia z wujkiem zdecydowali, że jadą. 
Ale w perspektywie wciąż miałam spędzenie nocy na ławce przed lotniskiem, zupełnie sama bez żywego ducha, z dwiema walizami. 

W takim momencie człowiekowi zaczynają siadać nerwy, tym bardziej że ledwo dwa dni wcześniej miałam incydent z samochodem w lesie.
W tej mojej opętanej stresem i bezsilnością głowie dałam radę jednak wpaść całkiem trzeźwo na dobry pomysł, mianowicie oświadczyłam ochroniarzom wciąż dotrzymującym mi towarzystwa, że zadzwonię do lokalnego posterunku policji i poproszę o pomoc i ratunek. W końcu od tego powinna być policja.

Kiedy chłopaki z ochrony usłyszeli magiczne słowo "policja", zaczęli trochę poważniej podchodzić do mojej sytuacji i zaproponowali, żebym poszła z nimi do biura gdzie znajdą numer lokalnej policji, bo na 911 dzwonić to jednak trochę niebardzo. 
Zaprowadzili mnie do części dla personelu, ale kiedy moim oczom ukazał się długi, słabo oświetlony korytarz przez który żwawo kroczyli przede mną ochroniarze, trochę się zawahałam. 
Zwolniłam kroku i odwróciłam się w kierunku podwójnych drzwi, które się za mną zamknęły.
"Przecież ty na dobrą sprawę nawet nie znasz tych chłopów" zaczęłam dialog sama ze sobą, wielokrotnie praktykowany przez ostatni czas. Poważnie cały tragikomizm tej sytuacji zaczął nakręcać mi spiralę myśli w głowie, podobnie jak podczas wcześniejszej sytuacji w lesie. Jednak szybko doszłam do wniosku, że przecież mam do wyboru spędzić noc z walizkami na ławce przed pustym lotniskiem, albo pójście z tymi facetami. Czyli praktycznie wybór nie istnieje. No to poszłam z nimi.

Usiadłam sobie w pomieszczeniu przypominającym salon z kuchnią i telewizją, jeden z ochroniarzy wyjaśnił, że relaksują się tu piloci i stewardessy. Czekałam, aż panowie wrócą z biura, w którym dobrych kilka minut szukali numeru do lokalnego posterunku policji. Kiedy wrócili, oświadczyli, że nie mogli go znaleźć. 
Ale zaoferowali mi, że co prawda pasażer nie może zostać sam wewnątrz zamkniętego lotniska, ale zdecydowali się zostać ze mną po godzinach aż do 4:00 nad ranem w wyżej wspomnianym pokoju dla pilotów i stewardess. 



Znów - czerwona lampka, na przemian z ulgą. Znów - nie mam kompletnie żadnego wyboru. Zadzwoniłam jeszcze do cioci i wzięłam tryb głośnomówiący, co dało mi złudne poczucie bezpieczeństwa, że koledzy ochroniarze wiedzą, że ktoś się o mnie martwi. Zapobiegawczo też zapytałam ich o imiona i nazwiska, bo "chciałabym wysłać oficjalne podziękowanie" - i nic więcej nie mogłam zrobić, oprócz czekania na wujka i ciocię, którzy wspaniałomyślnie postanowili po mnie przyjechać.

Włączyliśmy sobie telewizję, jeden z panów pojechał na stację i przywiózł kolację, zainteresowali się programem więc poopowiadałam im trochę o moich przeżyciach i o samej idei au pair, jeden z nich podzielił się historią jak za szalonych czasów licealnych poznał na  domówce paru meksykanów i postanowił tej samej nocy pojechać z nimi do Meksyku na imprezkę, nie mówiąc ani słowa po hiszpańsku. Wrócił tydzień później. Drugi kolega stwierdził, że nie ma aż tak szalonych przeżyć, ale za to w zeszłe wakacje podróżował do Chicago.

W miarę jak czas upływał, senność zmogła moich towarzyszy i zapadli w sen na kanapach. Ja, pomimo że od prawie 24h byłam na nogach, siedziałam jak na szpilkach aż w końcu wybiła godzina 5:00 rano i zobaczyłam moją ciocię wchodzącą na lotnisko niczym anioła u bram nieba!
Wyruszyliśmy w pięciogodzinną drogę powrotną do Greenville w Karolinie Południowej. 

Okazało się, że są najbardziej gościnnymi ludźmi na świecie, czas u nich wspominam cudownie, pomimo że w nocy potrafiłam się wybudzić i nie w pełni świadoma zerwać się z łóżka i zrobić parę kroków do szafy chcąc wyjmować walizkę, bo wydawało mi się, że dostałam telefon że muszę się natychmiast pakować i biec na lotnisko. 
Albo budziłam się z bijącym sercem i stresem, że przysnęłam w pokoju dla stewardess, a przecież jest tu dwóch obcych ludzi więc nie chciałam zasypiać! Dopiero po chwili przypominałam sobie, gdzie jestem, ale i tak często później nie mogłam zasnąć. 

Warto też wspomnieć, że agencja nie zadzwoniła do mojej cioci żeby potwierdzić, do kogo jadę. Agencja Cultural Care sponsoruje moją wizę i na każdym kroku obiecuje czuwać nad bezpieczeństwem AuPair po ich przylocie do kraju, a tymczasem mogłam poznać na tinderze jakiegoś Janusza (czy też hamerykańskiego "red necka") z, nie wiem, Louisiany czy innego Ohio i przepaść gdzieś w kraju. 

A mało to świrów?

Również w dramatycznej sytuacji na lotnisku nie było nawet mowy o pomocy agencji. 

Wtedy wydawało mi się, że po tych przeżyciach już starczy, że teraz już będzie dobrze. Rozpoczęłam proces szukania nowej rodziny.
Jednak okazało się, że takich rodzin, jak moja pierwsza - jest około 90% w programie i nie udało mi się wybrać dobrze.

Moja druga host rodzina była nietypowa, były to dwie lesbijki +dwójka dzieci. Akurat ich orientacja seksualna nie miała najmniejszego wpływu na całą sytuację, one po prostu okazały się być ludźmi bez skrupułów.

Jakich przeżyć tam doświadczyłam, żeby stwierdzić, że ten przepiękny kraj jakim jest Ameryka, jest niewarty upokorzeń jakie muszą znosić au pair?

Na historię, jak to przeszłam przez wojnę z agencją i dlaczego byłam zmuszona kontaktować się z Departamentem Stanu po tym, jak postanowiłam spakować walizki i nie wracać nigdy więcej - zapraszam już niedługo do następnego wpisu.

Starczy dramy na dzisiaj.