Cześć wszystkim!
Długo zabierałam się do tego wpisu, bijąc się z myślami i przygotowując do komentarzy, które na pewno się pojawią - ale niekoniecznie prosto w twarz:
-Co, już wróciłaś?
-Hamerykański sen się skończył?
I tym podobne. Jednak jak było na prawdę i co musiałam przeżyć w imię możliwości powiedzenia "Mieszkam w Ameryce" - wiem tylko ja sama. Ale nie musi tak być! Wybrałam zmierzyć się z roczarowaniem, stresem, wycieńczeniem emocjonalnym jakim okazał się program AuPair i tak oto powstał ten wpis.
Pełen szczerości.
Oczywiście nie każda rodzina jest taka, jak dwie u których mieszkałam. Zdarzają się wyrozumiali, ciepli ludzie szczerze zainteresowani naszą kulturą, którzy nie szukają tylko taniego pracownika. Jednocześnie szacuję, że takie rodzinki to może 5-10% całości, patrząc po ilości dramatycznych historii opowiedzianych przez AuPairki w grupach facebookowych oraz pisanych bezpośrednio do mnie w wiadomościach prywatnych, patrząc na filmiki na youtube, książkę "Au Pain" autorstwa byłej AuPair w Stanach, i z całą pewnością jeszcze wiele przemilczanych upokorzeń, zamkniętych za drzwiami amerykańskich posiadłości, które tak pięknie prezentują się na InstaStory.
Media społecznościowe kipią od zdjęć z wycieczek od Los Angeles po Nowy Jork przez Las Vegas, relacje z wielogodzinnych zakupów-super okazji w amerykańskich outletach, przejażdżek wielkimi SUVami po osiedlach jak z filmu. I to również była część wizerunku, jaki JA kreowałam w mediach społecznościowych.
Bo było mi wstyd.
Wstyd, że mogłam się tak pomylić poświęcając tak wiele oraz dając z siebie 200% realizując plan życiowy, który okazał się kompletnym nieporozumieniem i kłamstwem.
Ale nie ma tego złego - gdybym nie wyjechała, prawdopodobnie całe życie bym pluła sobie w brodę, że się nie odważyłam i nie zrobiłam dużego kroku na inny kontynent. A to, że był to krok w kompletną pomyłkę wyrzucę z siebie w tym wpisie i wyprostowana pójdę dalej, zostawiając to za sobą na dobre!
Tak więc zaczynajmy:
1) Pierwsza rodzina u której byłam to mieszkające w stanie Nowy Jork starsze małżeństwo z 11 letnią córką. Czerwona lampka zaświeciła się w mojej głowie już gdy host odebrał mnie ze szkoły treningowej w Terrytown - jechaliśmy samochodem razem z ich poprzednią aupair, Noemie, która kończyła już u nich rok i miała mi tylko wszystko pokazać przez parę kolejnych dni.
Gdy rozmawialiśmy w trójkę, host nagle wyciągnął rękę, klepnął Noemie w udo i przez pozostałą część drogi trzymał tą 19-sto latkę za kolano, gdy ona chichotała. Dziwne napięcie nasilało się, gdy dojechaliśmy na miejsce i host pokazywał mi dom. Gdy poszliśmy na górę, host powiedział mi, że nie śpi z żoną - tylko obok au pair i dzieli z nią łazienkę. Hostka ma swój pokój na dole, koło pokoju córki.
W rozmowach przed moim przyjazdem, które trwały bardzo długo, hostka wielokrotnie zaznaczała "TWOJA łazienka" - nie było to dla mnie szczególnie ważne, mogłabym dzielić łazienkę z dziećmi lub hostką, jednocześnie poczułam się niekomfortowo gdy po tygodniach zapewnień o łazience, nagle okazuje się że dzielę ją tylko z dorosłym facetem, który na dodatek śpi obok mnie, gdy jego żona jest schowana gdzieś na dole pośród 400 metrów kwadratowych.
Dalej było jeszcze dziwniej, host jednego dnia zagadywał mnie i wywiązała się taka rozmowa gdy szliśmy przez centrum handlowe, a młoda biegła gdzieś przed nami z koleżanką (hostka była w pracy):
Host: -Z językiem angielskim to jest tak, że lata temu zapożyczaliśmy pewne wyrażenia z Ameryki Południowej, i skracaliśmy je z długiej formy hiszpańskiej do krótkiej, angielskiej. Przykładem jest słowo - seks. Po hiszpańsku powiedziałbym "penetracja", ale po angielsku jest to skrócone do "seks".
Poczułam się tak niezręcznie, że po krótkiej ciszy powiedziałam, że nie użyłabym takiego przykładu i przyspieszyłam, aby resztę wypadu spędzić z dziewczynkami.
Próbowałam znaleźć jakieś pozytywy i nie tragizować pomimo tego, że potem wyszły rzeczy, o których powinnam wiedzieć przed przyjazdem - rodzina zarządziła godzinę policyjną i o północy w weekend au pair musiała być już w domu, mogłam używać samochodu tylko w obrębie 15mil, a mieszkałam praktycznie w lesie - w tym obrębie był tylko sklep, stacja benzynowa i apteka. Używanie GPSu było surowo zabronione, zostałam poinstruowana, że mam zapamiętywać drogę przez las bazując na mojej wiedzy, gdzie znajduje się północ, południe, wschód, zachód.
W dodatku, w domu był okropny syf i robactwo:
Nosiłam krótkie spodenki tylko do spania i w pierwszym tygodniu obudziłam się z paskudnym ugryzieniem na nodze. Umówiłam się do lekarza i dostałam antybiotyk. Po tym incydencie kupiłam sobie nową pościel, ale i tak wciąż miałam uczucie, że coś po mnie łazi.
Wiecie, jak to jest - jak zobaczycie pająka albo robala w pokoju, to potem widzicie i czujecie go już wszędzie!
W domu można było odczuć napięcie między hostami, wielokrotnie słyszałam jak się kłócili, a młoda płakała mi w rękaw. Dałam rodzince starannie przyszykowane, drogie prezenty, a oni nawet ich nie rozpakowali. Hostka dawała aupair dziwne zadania, na przykład kazała policzyć wszystkie żarówki w domu, wymienić te nie działające i kupić w sklepie zapas. Codziennie wysyłała mi kilka smsów z kilkunastoma podpunktami i jeśli nie odpisywałam, to wypisywała dalej i dzwoniła żądając odpowiedzi.
Czułam się z dnia na dzień coraz bardziej w pułapce, a myśl o rematchu (zmianie rodziny) tłukła mi się gdzieś z tyłu głowy. Toczyłam ze sobą rozmowy w stylu "przecież mieszkasz w NY, tyle lat o tym marzyłaś, masz parę koleżanek w okolicy, fajny kontakt z młodą" - i te rozmowy na krótką metę trochę pomagały. Ale miałam dość pewnego sobotniego wieczoru, gdy wracałam z Nowego Jorku...
Aby dostać się do NYC musiałam najpierw podjechać pół godziny samochodem na stację kolejową. Po kryjomu włączyłam GPS w telefonie i podjechałam jeszcze po moją koleżankę szwedkę i wyruszyłyśmy. Po kilku godzinach spacerowania po Central Parku, wracałyśmy padnięte wieczorną kolejką. Po wyjściu na parking chciałam otworzyć samochód, ale niestety pilot nie działał.
-Kurwa, chyba nie wyłączyłam świateł - Mruknęłam do koleżanki. Akumulator się rozładował przez moje gapiostwo, jednocześnie na swoją obronę dodam, że był to pierwszy raz kiedy prowadziłam Forda hostki, na codzień jeździłam innym samochodem w którym światła wyłączały się automatycznie. No i zapomniałam.
W dodatku robiłyśmy zdjęcia calutki dzień i kilkuletni iPhone, który udostępniła mi rodzina wraz z kartą sim, miał dokładnie 2% baterii. Nie dostałam nawet numeru do pomocy drogowej, w dodatku był to mój pierwszy miesiąc w Stanach i nie byłam jeszcze zorientowana co i jak - wysłałam sms do hostów z przeprosinami i prośbą o pomoc. Odpisali, że... teraz jedzą obiad i spędzają czas w gronie rodzinnym, jak skończą to się tym zajmą.
Na początku było nawet zabawnie - śpiewałyśmy, tańczyłyśmy ze szwedką, żartowałyśmy i znalazłyśmy nawet ostatnią otwartą jeszcze kilka minut knajpkę, bo te parę sklepów mieszczących się kawałek za stacją kolejową było już zamknięte o godzinie 20:00.
znalazłam nawet w Googlach zdjęcie owego parkingu, na którym utknęłam przy stacji kolejowej Katonah. Wystarczy w wyobraźni dodać egipskie ciemności i TADAM! Przenieśliście się razem ze mną w czasie
Potem wróciłyśmy do samochodu i zaczęło się robić już coraz zimniej, kolejka jeździła coraz rzadziej i wysiadało coraz mniej ludzi, a szwedkę rozbolała głowa i zaczęła się bardzo źle czuć. A rodzinka w tym czasie dalej jadła obiad.
Wysłałam kolejnego smsa, i za parę długich chwil dostałam odpowiedź, że pomoc drogowa jest w drodze, ale zajmie im to do półtorej godziny. W tym czasie miałam stać przy samochodzie, jako że pomoc drogowa nie miała jak się ze mną skontaktować, w dodatku i tak nie miałyśmy już gdzie iść.
Około 22:00 facet z pomocy drogowej przyjechał, magicznym wihajstrem odpalił silnik i samochód był gotowy do drogi. Warto wspomnieć, że w Stanach nie ma latarnii na przedmieściach, a szczególnie problematyczne jest to na terenach określanych jako "rural area" (ciężko mi znaleźć polski odpowiednik, najczęściej jest to po prostu las z paroma odbiciami od drogi co jakiś czas, prowadzącymi do pojedynczych domów).
Tak więc jechałam bez nawigacji, w ciemno - dosłownie i w przenośni, bo krążąc przez ten las bez latarni i żywej duszy kompletnie pogubiłyśmy ze szwedką drogę, w dodatku co jakiś czas musiałam się zatrzymywać, bo koleżanka zaczęła wymiotować od migreny. Telefon wciąż jakoś działał na 1% baterii, ale nie starczyłoby to nawet na wejście na Google maps, chciałam więc włączyć nawigacje w samochodzie, ale jako że było to surowo zabronione, na ekranie wyświetlił mi się komunikat "włóż kartę lokalizacyjną".
Szwedka mieszkała dobre pół godziny ode mnie, więc kiedy w końcu około północy odnalazłyśmy w ciemnościach lasu jej dom, zaczęłam się stresować samotnym powrotem. Ale przecież musiałam wrócić, więc gdy koleżanka weszła bezpiecznie do domu wyruszyłam w drogę.
Jednak jak pech, to pech - i praktycznie już za pierwszym zakrętem w samochodzie zaczęły zapalać się i gasnąć różne kontrolki, ikonka niskiego ciśnienia w oponach, akumulatora, zmiany oleju. Postanowiłam wypróbować na ile słynny 1% baterii iPhonowej jest przydatny i zadzwoniłam do hostki, z zapytaniem czy mogę jechać dalej tym autem, czy może lepiej nie ryzykować i może bym zawróciła do szwedki i spędziła tam noc. W słuchawce usłyszałam:
-Jest już późno, a przypominam że już dawno jest po godzinie policyjnej. Jedź tym samochodem z powrotem, a jak nie wrócisz w ciągu kilku godzin to uznamy, że utknęłaś gdzieś w lesie i pojedziemy cię szukać.
Google jak zawsze pomocne w zobrazowaniu American Horror Story
Kiedy spisuję te wspomnienia w cieplutkim i bezpiecznym domku, uczucie tamtego stresu i strachu ledwie iskrzy się w zakamarkach pamięci. Jednak wtedy krążąc po ciemnym lesie bez pojęcia, gdzie jestem, pojawiały się różne myśli - przede wszystkim bałam się, że samochód stanie a ja zostanę na resztę nocy w środku lasu, gdzie nigdy nie wiadomo, kto może przysłowiowo "czaić się w krzakach" albo (bardziej przyziemnie) jechać akurat samochodem i zainteresować się moim losem, a tak naprawdę mieć złe zamiary.
No wiecie o co chodzi, świrów nie brakuje.
Gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że to dopiero wstęp do naprawdę niebezpiecznej i nie mieszczącej się w głowie sytuacji, która miała nadejść... To chyba bym tym autem dojechała najdalej nad ocean i przepłynęła wpław do Polski. Albo stuningowała samochód w stylu Kuby Guzika, który miał lokomotywę, co potrafiła płynąć niczym łódź (zrobiłabym to nawet z podstawową wiedzą pozwalającą mi nazwać "magicznym wihajstrem" sprzęt, jakim dysponuje pomoc drogowa)
Jednak nikt mi nie powiedział, co ma jeszcze nadejść - tak więc około 1:00-2:00 w nocy dotelepałam się do domu i padłam na twarz do łóżka.
Następnego dnia szczęśliwie przypadała wizyta LCC (lokalna koordynatorka z agencji) - chciałąm podzielić się moim strachem, przedyskutować zasady które mi nie pasowały, a nawet na osobności powiedzieć koordynatorce o podejrzanych zachowaniach hosta. Jednak spotkałam się z kompletnym niezrozumieniem, koordynatorka stwierdziła, że nie było zagrożenia bo, cytuję: "to nie jest Bronx, aby ktoś miał mnie zastrzelić".
Eh.
Z rodziną nie dało się dojść do porozumienia, i chociaż tego nie planowałam - tylko myśli o zmiane rodziny były gdzieś z tyłu głowy, to rozmowa obróciła się w kierunku rematchu. Powinnam zostać na ten czas u host rodziny i pracować, ale zostałam zapytana czy mam gdzie pójść.
Otóż, na całe szczęście miałam - byłam w kontakcie z moją ciocią i wujkiem, mieszkającymi w Południowej Karolinie. Ciocia była zbulwersowana tym, co się dzieje i wspaniałomyślnie zaoferowali z wujkiem, że przyjmą mnie na czas poszukiwania nowej rodziny. W ciągu mojego czasu w Stanach, tylko na nich mogłam tak naprawdę liczyć i tylko u nich czułam się jak w domu, chociaż ostatnio widzieliśmy się gdy byłam dzieckiem.
(Jeśli to czytacie - jesteście wspaniałymi ludźmi o wielkich sercach! Mogę Wam dziękować do końca świata, a i tak będzie to za mało!)
Tak więc gdy pisałam szczegółowo adres cioci na kartce, zaznaczając Greenville, Południowa Karolina - rodzina wciąż zarzucała mi, że jestem roszczeniowa.
Że nie chcę z nikim dzielić łazienki i ŻĄDAM łazienki na własność. Nieprawda! Byłam zaskoczona i skrępowana tym, że po miesiącach rozmów dopiero na miejscu dowiaduję się, że dzielę łazienkę z facetem śpiącym obok mnie. Tylko tyle i aż tyle.
Zarzucili mi, że chcę auto bez ograniczeń. Nieprawda! Chciałam porozumienia w kwestii 15mil, gdzie znów przed przyjazdem mówiono mi, że do najbliższego dużego miasta White Plains, gdzie chciałam iść na uniwersytet jest 30min drogi- a na miejscu okazało się że jest to pół godziny ale pociągiem, a trzeba jeszcze na pociąg dojechać, a na miejscu iść pieszo na uczelnię. Warto wspomnieć, że odległości w Stanach są ogromne w dodatku najzwyczajniej w świecie nie na takie warunki zgodziłam się przed przyjazdem. Po prostu hostka kłamała.
I tak dalej, i tak dalej...
Ta sytuacja obnaża podejście agencji do każdej au pair - słyszałam takie opowieści wielokrotnie. Rodzina ma zawsze rację, a koordynatorka trzyma ich stronę, chociaż to my jesteśmy zupełnie same na końcu świata, bez rodziny, przyjaciół, mówiące w obcym języku co dodatkowo utrudnia sprawę. Jednocześnie agencji to nie obchodzi, rodzina płaci kupę kasy agencji, a au pair w przeliczeniu na dolary - płaci niewiele. Rodzina zostanie w programie na lata, a au pair przychodzą i odchodzą. Każde podobnie osamotnione i zagubione.
Tak więc podpisałam dokumenty rematchowe i niedługo miałam rozpocząć poszukiwania nowej rodziny. Było to w niedzielę.
We wtorek po odwiezieniu młodej na przystanek o 7:00, wróciłam jeszcze do domu na drzemkę, odcinek Breaking Bad, śniadanie, etc - miałam wolne do godziny 14:00.
Deszcz tłukł jak szalony o szybę, gęsty las szczelnie tłumił resztki światła zamglonego nieba. Drzemię sobie koło południa spokojnie, jak gdyby nigdy nic, a tu budzi mnie telefon od koordynatorki:
-Za trzy godziny musisz być na lotnisku, host kupił ci bilet do cioci. Pakuj walizki.
Byłam w szoku, bo na samym początku była mowa, że sama mam sobie kupić bilet. Po czasie doszłam do wniosku, że host chciał się mnie tak szybko pozbyć z domu z obawy, że opowiem o jego tekstach i zachowaniach - miał nietęgą minę, gdy słyszał podczas niedzielnej rozmowy jak pomimo stresu, wyartykuowałam po angielsku swoje racje.
Chciał się mnie po prostu pozbyć pod ich nieobecność. Nie dali mi nawet szansy pożegnania się z młodą, więc napisałam jej list i zostawiłam na biurku.
Nie przeczuwając nadchodzącego koszmaru, wrzucałam na oślep rzeczy do walizki, drukowałam kartę pokładową, pisałam list, wyglądałam za okno sprawdzając, czy pogoda się poprawia. Niestety, nawałnica zwiększała się z każdą godziną.
Sprawdziłam, czy wszystko mam, pogłaskałam świnkę morską, cichutko westchnęłam i niczym w filmie wyszłam na lodowaty deszcz, zamknęłam za sobą drzwi, schowałam klucz pod nasiąkniętą wodą wycieraczkę i opuściłam dom.
Tuptałam z moimi walizami przez korytarz lotniska Westchester. Nadałam bagaż rejestrowany, przeszłam przez kontrolę, i usiadłam pod bramką trzymając w ręce bilet (wy też macie w podróży takie wrażenie, że zaraz coś ważnego zgubicie?)
Dzwoniłam do cioci mówiąc, że niedługo przybywam, pisałam i dzwoniłam do mamy meldując, że wszystko okej.
W dalszym ciągu żadnych złych przeczuć.
Wsiadam do samolotu. Żadnych złych przeczuć. Samolot przypominający małą, blaszaną puszkę, jakie latają krótkich na lotach między stanowych zaczyna wolno kołować na pasie startowym, aby w końcu przyspieszyć i coraz gwałtowniej przecinać dziobem nawałnicę deszczu. Poderwałam się do lotu, oczywiście - bez żadnych złych przeczuć.
Miałam przesiadkę w Charlotte, więc po wylądowaniu znalazłam gate i cierpliwie czekałam na samolot do Greenville, a o 23:30 w końcu wysiadłam, głęboko wdychając ciepłe południowe powietrze.
-Cześć ciociu, już jestem i odebrałam bagaż! Gdzie jesteście? - Połączyłam się z lotniskowym Wifi i dzwoniłam przez messengera, rodzina zabrała mi telefon a nie miałam czasu znaleźć takiej sieci, jaka by współpracowała z telefonem kupionym w Europie.
-Stoimy tuż przy wejściu, a ty gdzie jesteś? - Odpowiedziała ciocia, i tak przez chwilę wymieniałyśmy się sugestiami: wyjdź na zewnątrz, no jestem na zewnątrz, ja od frontu, ja też od frontu, no to wejdź na chwilę, a gdzie ty jesteś, no jest tu napis Welcome to Greenville, jaki znowu napis?
Po dłuższej chwili musiałyśmy dopuścić do siebie myśl, którą próbowałam odrzucić przez całą rozmowę: Nie możemy być w jednym miejscu.
Stare lotnisko, na którym byłam (przypominało mi trochę dużo mniejszą wersję starego lotniska Wałęsy w Gdańsku) opustoszało całkowicie. Okienka były zamknięte, ostatnie samochody odjechały, światła gasły. Byłam sama. Gdzieniegdzie przemykała mi figura ochroniarza.
Zrobiłam zdjęcie lotniska, aby wysłać na Messengerze
Po głowie tłukła mi się myśl "Czy to możliwe, że host kupił mi bilet do złego lotniska specjalnie? Czy to możliwe, żeby aż tak bardzo nie dbał o bezpieczeństwo aupair, żeby nie sprawdził nawet dobrze adresu?"
Tymczasem, na lotnisku w Greenville w Karolinie Południowej ciocia podeszła do informacji i po podaniu mojego numeru lotu okazało się, że owszem - jestem w Greenville, ale w Karolinie Północnej. Osiem godzin drogi samochodem.
"Nie ma wyjścia, muszę spędzić noc na lotnisku a z rana kupić sobie bilet do odpowiedniego Greenville" - pomyślałam i znalazłam wyżej wspomnianego ochroniarza. Facet usłyszawszy moją historię, próbował żartować w stylu - niech się pani nie martwi, wielu ludziom się to zdarza, takie gapiostwo!
-To nie ja bukowałam bilet. I przez gapiostwo kogo innego będę musiała tu kwitnąć całą noc - Mruknęłam, kompletnie nie w nastroju do żartów. A tu, w odpowiedzi, facet mi mówi, że nie mogę spędzić nocy na lotnisku. Jest to niewielkie lotnisko, które jest zamknięte od północy do 4:00 rano. W tym czasie nie ma tu nikogo, nawet ochroniarza na zewnątrz, no więc właściwie powinnam już brać walizki i wychodzić bo zaraz północ.
Zbaraniałam.
Przyszedł w międzyczasie drugi ochroniarz - poprosiłam, aby obdzwonili lokalne motele z zapytaniem o wolny pokój. Jeden telefon, drugi, trzeci, dziesiąty, nic. Wszystko zajęte. W międzyczasie ciocia wklepała odległość między jednym Greenville a drugim w Google Maps i okazało się, że pracownik lotniska trochę przekłamał - oby dwa lotniska dzieliło pięć godzin drogi, więc ciocia z wujkiem zdecydowali, że jadą.
Ale w perspektywie wciąż miałam spędzenie nocy na ławce przed lotniskiem, zupełnie sama bez żywego ducha, z dwiema walizami.
W takim momencie człowiekowi zaczynają siadać nerwy, tym bardziej że ledwo dwa dni wcześniej miałam incydent z samochodem w lesie.
W tej mojej opętanej stresem i bezsilnością głowie dałam radę jednak wpaść całkiem trzeźwo na dobry pomysł, mianowicie oświadczyłam ochroniarzom wciąż dotrzymującym mi towarzystwa, że zadzwonię do lokalnego posterunku policji i poproszę o pomoc i ratunek. W końcu od tego powinna być policja.
Kiedy chłopaki z ochrony usłyszeli magiczne słowo "policja", zaczęli trochę poważniej podchodzić do mojej sytuacji i zaproponowali, żebym poszła z nimi do biura gdzie znajdą numer lokalnej policji, bo na 911 dzwonić to jednak trochę niebardzo.
Zaprowadzili mnie do części dla personelu, ale kiedy moim oczom ukazał się długi, słabo oświetlony korytarz przez który żwawo kroczyli przede mną ochroniarze, trochę się zawahałam.
Zwolniłam kroku i odwróciłam się w kierunku podwójnych drzwi, które się za mną zamknęły.
"Przecież ty na dobrą sprawę nawet nie znasz tych chłopów" zaczęłam dialog sama ze sobą, wielokrotnie praktykowany przez ostatni czas. Poważnie cały tragikomizm tej sytuacji zaczął nakręcać mi spiralę myśli w głowie, podobnie jak podczas wcześniejszej sytuacji w lesie. Jednak szybko doszłam do wniosku, że przecież mam do wyboru spędzić noc z walizkami na ławce przed pustym lotniskiem, albo pójście z tymi facetami. Czyli praktycznie wybór nie istnieje. No to poszłam z nimi.
Usiadłam sobie w pomieszczeniu przypominającym salon z kuchnią i telewizją, jeden z ochroniarzy wyjaśnił, że relaksują się tu piloci i stewardessy. Czekałam, aż panowie wrócą z biura, w którym dobrych kilka minut szukali numeru do lokalnego posterunku policji. Kiedy wrócili, oświadczyli, że nie mogli go znaleźć.
Ale zaoferowali mi, że co prawda pasażer nie może zostać sam wewnątrz zamkniętego lotniska, ale zdecydowali się zostać ze mną po godzinach aż do 4:00 nad ranem w wyżej wspomnianym pokoju dla pilotów i stewardess.
Znów - czerwona lampka, na przemian z ulgą. Znów - nie mam kompletnie żadnego wyboru. Zadzwoniłam jeszcze do cioci i wzięłam tryb głośnomówiący, co dało mi złudne poczucie bezpieczeństwa, że koledzy ochroniarze wiedzą, że ktoś się o mnie martwi. Zapobiegawczo też zapytałam ich o imiona i nazwiska, bo "chciałabym wysłać oficjalne podziękowanie" - i nic więcej nie mogłam zrobić, oprócz czekania na wujka i ciocię, którzy wspaniałomyślnie postanowili po mnie przyjechać.
Włączyliśmy sobie telewizję, jeden z panów pojechał na stację i przywiózł kolację, zainteresowali się programem więc poopowiadałam im trochę o moich przeżyciach i o samej idei au pair, jeden z nich podzielił się historią jak za szalonych czasów licealnych poznał na domówce paru meksykanów i postanowił tej samej nocy pojechać z nimi do Meksyku na imprezkę, nie mówiąc ani słowa po hiszpańsku. Wrócił tydzień później. Drugi kolega stwierdził, że nie ma aż tak szalonych przeżyć, ale za to w zeszłe wakacje podróżował do Chicago.
W miarę jak czas upływał, senność zmogła moich towarzyszy i zapadli w sen na kanapach. Ja, pomimo że od prawie 24h byłam na nogach, siedziałam jak na szpilkach aż w końcu wybiła godzina 5:00 rano i zobaczyłam moją ciocię wchodzącą na lotnisko niczym anioła u bram nieba!
Wyruszyliśmy w pięciogodzinną drogę powrotną do Greenville w Karolinie Południowej.
Okazało się, że są najbardziej gościnnymi ludźmi na świecie, czas u nich wspominam cudownie, pomimo że w nocy potrafiłam się wybudzić i nie w pełni świadoma zerwać się z łóżka i zrobić parę kroków do szafy chcąc wyjmować walizkę, bo wydawało mi się, że dostałam telefon że muszę się natychmiast pakować i biec na lotnisko.
Albo budziłam się z bijącym sercem i stresem, że przysnęłam w pokoju dla stewardess, a przecież jest tu dwóch obcych ludzi więc nie chciałam zasypiać! Dopiero po chwili przypominałam sobie, gdzie jestem, ale i tak często później nie mogłam zasnąć.
Warto też wspomnieć, że agencja nie zadzwoniła do mojej cioci żeby potwierdzić, do kogo jadę. Agencja Cultural Care sponsoruje moją wizę i na każdym kroku obiecuje czuwać nad bezpieczeństwem AuPair po ich przylocie do kraju, a tymczasem mogłam poznać na tinderze jakiegoś Janusza (czy też hamerykańskiego "red necka") z, nie wiem, Louisiany czy innego Ohio i przepaść gdzieś w kraju.
A mało to świrów?
Również w dramatycznej sytuacji na lotnisku nie było nawet mowy o pomocy agencji.
Wtedy wydawało mi się, że po tych przeżyciach już starczy, że teraz już będzie dobrze. Rozpoczęłam proces szukania nowej rodziny.
Jednak okazało się, że takich rodzin, jak moja pierwsza - jest około 90% w programie i nie udało mi się wybrać dobrze.
Moja druga host rodzina była nietypowa, były to dwie lesbijki +dwójka dzieci. Akurat ich orientacja seksualna nie miała najmniejszego wpływu na całą sytuację, one po prostu okazały się być ludźmi bez skrupułów.
Jakich przeżyć tam doświadczyłam, żeby stwierdzić, że ten przepiękny kraj jakim jest Ameryka, jest niewarty upokorzeń jakie muszą znosić au pair?
Na historię, jak to przeszłam przez wojnę z agencją i dlaczego byłam zmuszona kontaktować się z Departamentem Stanu po tym, jak postanowiłam spakować walizki i nie wracać nigdy więcej - zapraszam już niedługo do następnego wpisu.
Starczy dramy na dzisiaj.
Ten program to SYF
OdpowiedzUsuńCasino Table Games at Foxwoods | MapyRO
OdpowiedzUsuńVisit 제천 출장마사지 our Foxwoods Resort Table Games 강원도 출장마사지 tables to learn how to play 문경 출장샵 at the best table games! We have table 상주 출장샵 games including Blackjack, Roulette and 경기도 출장마사지